Alien

Alien
Kobieta

Napisane opinie

Rozczarowała mnie ich trwałość, a raczej jej brak. Bardzo "podstawowy zapach" jakich pełno, nic specjalnego. Plus za fajne opakowanie.

Lubię te kredki. Są matowe i przyjemnie się je nosi. Mają taki waniliowy, apetyczny zapaszek. Minusem jest fakt, że trzeba je temperować i zajmują trochę więcej miejsca w torbie niż typowa szminka.

Moja mama szaleje za tym orientalnym cudem. Miała już z 5 butelek (które, swoją drogą, są śliczne). Moim zdaniem pasuje do dojrzałej kobiety. Przyjemnie transformuje z czasem. Ma w sobie po troszku wszystkiego - i słodyczy, i głębi.
Pod pewnymi względami troszkę przypomina Angela, może to przez to opakowanie, kolor i obecność nut gourmand? Jednakże to dwa zupełnie inne zapachy.

Zapach bardzo świeży, różany, zwiewny, kobiecy i delikatny - przez co nosi się go dobrze w wielu sytuacjach. Ma w sobie odrobinkę słodyczy. Jego trwałość mnie bardzo zaskoczyła - jak na wodę toaletową jest super.

Wszystkie róże są wypiekane i brokatowe - więc jeśli ktoś lubi błyszczące się róże rozświetlające, ta paleta da mu ogromne pole do popisu. Ja akurat lubię, ale to jest kwestia gustu.

Świetna cena. Za tak niską cenę Makeup Revolution produkuje najlepsze cienie, jakie dostępne są na rynku. Paleta ta nadaje się dla początkujących - zawiera dobrą gamę neutralnych, złotawo-brązowych odcieni o wysokim połysku. Przypomina mi paletę Naked z Urban Decay. Pigmentacja tych świecących się jest dość mocna i są trwałe. Minusem jest obecność tylko 3 matów o odrobinkę słabszej pigmentacji. Wewnątrz opakowania załączony jest aplikator z gąbką.

Róże od Makeup Revolution są genialne. Jedna taka paletka starczy na bardzo długo. Blush Goddes zawiera 4 rozświetlacze o różnej intensywności i barwach, oraz 4 matowe róże w odcieniach od brzoskwiniowego do bardziej różanego. Ta różnorodność powoduje, że można eksperymentować i dobierać kompozycje w zależności od okazji i nastroju. Ich pigmentacja jest fenomenalna i trzymają się na mnie cały dzień. Polecam!

Daję trzy gwiazdki za trwałość i butelkę - koncept i kolorystyka są całkiem całkiem. Be Delicious pasuje na lato dla wielbicieli świeżych, owocowych nut. Zapach niestety nie podoba mi się, choć mam ten problem z większością świeżych zapachów z ogórkiem. Chyba po prostu ma zbyt wiele nut. Drażni mój nos i na mojej skórze rozwija się dając syntetyczne, plastikowe uczucie fabryki produkującej płyny do mycia podłóg. Może to po prostu moja skóra? Na papierze nuty wyglądają obłędnie: ogórek, jabłko i grejpfrut i magnolia - owocowo letni koktajl, który teoretycznie powinien mnie orzeźwić. W praktyce jednak jest ich tam po prostu za dużo i gryzą się ze sobą. Zapach ten byłby dla mnie dużo lepszy, gdyby miał prostszy skład.

Bardzo realistyczne, wiernie oddane lilie, które niemalże przenoszą mnie wspomnieniami do spacerów po cmentarzu. Zapach jest dość kobiecy, elegancki, wywołuje we mnie sprzeczne emocje, jest zagadką - zapewne przez te lilie. Z jednej strony go uwielbiam, bo jestem fanką białych kwiatów, a z drugiej strony lilie same w sobie mają coś nietypowego, niepokojącego.
Uważam, że to całkiem dobre perfumy i śmiało radzę fanom lilii, by je spróbowali. Trwałość na mojej skórze średnia, ale nie najgorsza.

Definitywnie wieczorowy zapach. Otwarcie mi się nie podobało, ale im dłużej mijał czas, tym przyjemniej było go wąchać. Kwiatowy gourmand, ma w sobie coś apetycznego co zapewne jest spowodowane przez kakao i kawę. Czasami czuję też w nim trochę męskiej nuty (czego nie uważam za złe). Butelka jest dość elegancka i oryginalna i na bank rzuca się w oczy, gdy stoi na półce - przez co wydaje mi się, że te perfumy są świetne jako prezent. Na bank kiedyś kupię je dla mojej mamy.<3

Kokos, piżmo i coś subtelnego, czego nie umiem określić. To jest taki dojrzały, wytrawny kokos, który przyciągnął mnie do siebie jak magnes. Nie jest przesłodzony. Ma w sobie to coś. Przypomina mi wakacje na plaży. Wydaje mi się szalenie seksowny. Uwielbiam go mieszać z innymi zapachami - stosuję go wtedy jako bazę, wzbogaca je. Jedno z moich ulubionych połączeń to na przykład duet Crystal Noir + Hypnotic Poison (które też zawiera kokos). Pachnie nieziemsko.

Lekki, świeżo-owocowy zapach. Dobre, jeśli ktoś chce pachnieć delikatnie i niezbyt intensywnie - czyli np. do pracy w upalny dzień. Niezła kompozycja. Niestety jego trwałość na skórze pozostawia wiele do życzenia.

Brzoskwinie, brzoskwinie, jeszcze raz brzoskwinie. Świetny na lato - jest słodki, ale bez nachalności. Pachnie jak brzoskwiniowe kosmetyki do ciała. Kakao dodaje mu ciekawej głębi i wyróżnia go na tle innych zapachów.

Jego baza przypomina mi trochę Vie Est Belle, ale sam w sobie jest on dużo delikatniejszy i przyjemniejszy (bez drażniących mnie nut). Kolor tych perfum idealnie pasuje do ich zapachu. Czasami pachnie trochę landrynkowo i kojarzy mi się z gumą Mambą, wywołując u mnie ogromny sentyment.
Polecam wielbicielom słodkości!
Buteleczka jest przepiękna, nie brakuje jej elegancji.

Nie lubię butelki i nazwy - nie jestem raczej docelowym odbiorcą tego typu rzeczy. Wolałabym coś prostego i kobiecego.
Ale oceniając zapach... Cóż. Całkiem przyjemny. Delikatny, nienachalny, bezpieczny. Pod względem bycia bezpiecznym przypomina nieco Avon - chodzi o to, że ich zapachy są tak bezpieczne, że czasami mnie nudzą (choć nie twierdzę, że są złe!).
Lubię białe kwiaty i maliny, tak więc nie było szans, że coś takiego mi się nie spodoba. Miód dodaje trochę słodkości, co całkiem przyjemnie zamyka całą kompozycję.

Tropikalna dżungla pełna tajemniczości i piękna. Zdradzieckie, trujące rośliny owijają się wokół narkotycznie pachnących, słodkich kwiatów. Czuję dwie sprzeczności. Aurę pokochałam całym sercem. Te perfumy zapoczątkowały pewien rodzaj duchowego odrodzenia w moim życiu. Fascynują mnie indyjskie filozofie, a w tym czakry. Otóż reklama Aury mnie zachwyciła. Jakież było moje zdziwienie, gdy zrozumiałam, że czakra serca, Anahata, ma kolor intensywnie zielony. Zaś sposób, w jaki kobieta z reklamy trzyma flakon idealnie oddaje naturę tej czakry. Nie spodziewałam się takiego nawiązania ze strony Muglera. Poza tym jestem ogromną fanką T. M. I jeszcze nie zawiódł mnie żadnym ze swoich tworów - wszystkie jego kreacje są dla mnie uzależniające. Aura nie była wyjątkiem. Przebiła nawet fenomenalnego Aliena. Absolutna perfekcja! Podoba mi się każda nuta, nie mam jej absolutnie nic do zarzucenia. Początek jest nieco mentolowy i szalony, następnie czuć rabarbar i egzotyczne nuty, a na sam koniec wyczuwam kremową wanilię podbitą tym nieokreślonym, mentolowym czymś.
Trwałość jest na medal - po teście schowałam papierek do zeszytu i o nim zapomniałam, dwa miesiące po... Cały mój notes ma intensywny zapach Aury. Przyłapuję się na tym, że często go otwieram nie po to, by coś zanotować, a w celu poczucia magii tej zielonej słodkiej mieszanki.
Zauważyłam w recenzjach, że niektórym ludziom się nie podoba, co mnie nie dziwi - Mugler często wywołuje ekstremalne emocje, miłość lub nienawiść, przez co lubię Aurę jeszcze bardziej. A ten zielony kolor i piękna butelka... Dzieło sztuki. Podoba mi się też, że jest nietypowa, jeszcze nigdy nie wąchałam czegoś podobnego. Polecam spróbować zapoznać się z Aurą - choćby po to, by doświadczyć czegoś niezwykłego.

Orient w pigułce. Intensywny, przyprawowy, jedno psiknięcie wystarczy, by zabrać człowieka w szaloną podróż. Wyobrażam sobie, że pasuje do zimnych dni. Dla mnie jest troszkę zbyt mocny, dopiero co oswajam się z takimi oszałamiającymi tworami. Bardzo podoba mi się jego oryginalność i jestem pewna, że przetestuję go jeszcze nie raz, bo mnie zaintrygował.

Czarne Opium to jest dość ciekawy zapach. Elegancka, deserowa kawa okraszona cukierkowością. Otóż to jeden z moich ulubionych zapachów... Do snu. Wieczorem, gdy chcę się zrelaksować i poczytać książkę w łóżku, wyciągam czarną buteleczkę, psikam i czuję błogość. Jest w nich coś takiego, co mnie otula i uspokaja. Pieści moje zmysły.
Nie podoba mi się jego trwałość. Moja skóra "zjada" go bardzo szybko i zupełnie ze mnie znika. To chyba kwestia tego, że każdy z nas ma inną skórę. Zazdroszczę ludziom, na których trzyma się długo. Na szczęście nie potrzebuję u niego wielkiej trwałości, bo używam go głównie w ramach wieczornego relaksu.

Gabrielle kojarzy mi się z latem i białą, zwiewną sukienką, oraz zachodzącym słońcem. Cytrusy i białe kwiaty - czyli wszystko, co kocham. Przyznam, mam słabość do białych kwiatów. A Gabrielle jest konceptem składającym się z czterech białych faworytów. Wiele osób krytykuje te perfumy, a mi się one bardzo podobają. Nie nosiłabym ich dzień w dzień, jednakże dawkowane od czasu do czasu mają na mnie bardzo pozytywny wpływ. Czasami mam ochotę na delikatniejsze zapachy, które będą subtelne i kobiece, wtedy właśnie sięgam po Gabrielle. Bukiet białych kwiatów, świeżość. W innych perfumach tego typu kwiatowe mieszanki potrafią mnie męczyć, zaś w Gabrielle całość harmonijnie współgra i nie drażni. Ta kompozycja niewątpliwie mnie urzekła. Zapach nie musi krzyczeć i być szalenie oryginalny. Czasami może skromnie stać w cieniu i wciąż być elegancki. Wiem, że to dziwne, ale mojemu nosowi czasami przypominają o mydle Dove + jakaś taka doza luksusu i egzotyki. Pachną jak takie drogie mydło, przez co są świetnym zapachem na lato/wiosnę i po kąpieli.

Jedyne, co im mogę zarzucić, to zbyt wysoka cena i trwałość, które mogłyby być lepsze. Przez to ze smutkiem ujmuję jedną gwiazdkę, tak to by miały piąteczkę.

Dla mnie to antydepresant zamknięty w butelce o cudownym miętowym kolorze. Przez długi czas szukałam świeżych perfum, które by mi odpowiadały. Jako zwolenniczka zapachów orientalnych, słodkich gourmand i kwiatowych, poczułam się dość mocno przytłoczona moją kolekcją, gdy nadeszła kolejna fala upałów. Postanowiłam poszukać czegoś orzeźwiającego, co przy okazji nie będzie zwabiać wszystkich os z okolicy i nie będzie męczyć otoczenia nadmiarem słodyczy. Spryskałam się wieloma świeżymi zapachami i testowałam ile wlezie wiele popularnych pozycji, niestety wszystko pachniało mi jakimś syntetycznym, plastikowym ogórkiem (a tak przynajmniej odbierał to mój nos...) Przez jakiś czas miałam się poddać i myślałam, że być może świeże zapachy po prostu nie są dla mnie. Na szczęście odnalazłam Chanel Fraiche. I od pierwszego powąchania wiedziałam, że moje poszukiwania są zakończone. Są obłędne i przyjemnie chłodzą. Używam ich w upały, a czasami po kąpieli, bo mają w sobie wielką dozę świeżości. Na początku czuję zapachy cytrusów, czasami przypomina mi on cytrynową herbatę. Pieprz potęguje świeżość, a drewno dodaje mu trochę więcej charakteru. Dla mnie jest świetny, zawsze poprawia mi humor w upały. Wkładam go do lodówki, by dodatkowo mnie chłodził, bo to jest dla mnie właśnie taki rześki twór. Uwielbiam. <3

Szalenie lubię go czuć na innych ludziach. Na sobie nie mogłabym go nosić, bo mam uczucie, że jeszcze nie dojrzałam do drzewnych zapachów - ale mój gust stopniowo się zmienia i ewoluuje. Ciężki, drapieżny, wyrazisty, niemalże erotyczny. Trzyma się długo i ma całkiem porządny ogon. Jest zmysłowy i orientalny, czuję drzewo i dym, które z czasem łagodnieją i gdzieś w tle majaczy słodycz i kwiaty pełne egzotyki (głęboka orchidea i rozkoszny lotos). Ma w sobie coś ciepłego. Nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z Afryką i piękną kobietą spacerującą po pustyni. Bardzo udana i przyjemna kompozycja.

Lubie słodkie gourmand, ale otwarcie tegoż (bardzo intensywne i trwające dość długo) wywołuje u mnie mdłości i to niestety go skreśla. To właśnie to otwarcie/środkową fazę najczęściej czuję od innych ludzi, gdy mnie mijają na ulicy. Najlepszą fazą tego zapachu jest jego cudowna pralinkowa baza, która na mnie ujawnia się niestety po wielu godzinach. Kolejnym problemem jest fakt, że większość społeczeństwa w moim mieście go nadużywa i to jeszcze w upalne dni (nie wiem, ile tego na siebie wylewają, ale jest bardzo mocne!) i czuję go absolutnie wszędzie. A wielka szkoda, bo chciałam się z nim polubić i z tego względu nosiłam go przez parę dni na siłę. Niestety, nie pasujemy do siebie. Daję trzy gwiazdki, bo ma silny ogon i jest trwały, oraz bardzo podoba mi się pralinkowo - słodka baza (pod względem magicznej transformacji i niebiańskiej bazy trochę przypomina mi Angela). Trochę lepiej wypada Vie Est Belle edt Floralle, chociaż wciąż ma tą dziwną nutę, która wywołuje u mnie mdłości.

Pewnej zimowej lodowatej nocy szłam z koleżankami i nagle poczułam w powietrzu coś magicznego. Musiałam wiedzieć, co czuję. To było właśnie Code Cashmere. Tamtego wieczoru ten zapach i widok jej długiego czarnego płaszcza wywarł na mnie niezwykłe wrażenie. Gdzieś na niebie wisiał księżyc w pełni i teraz ten zapach mi się tak właśnie kojarzy - z mroczną zimową nocą. Byłam bardzo zaciekawiona i w bezpośrednim testowaniu miałam same miłe niespodzianki. Kwiaty i migdał tworzą delikatną, bardzo kobiecą miksturę. Połączenie to jest słodkie, a zarazem bardzo charakterystyczne. Nie wiedziałam, że jest tak słodki, dopóki nie wypróbowałam go na sobie - na koleżance pachnie nieco inaczej. Kadzidło i skóra dodają mu pikanterii. Pudrowość miesza się z dymem. Jest przez to uwodzicielski, elegancki. Ma w sobie coś intrygujące, oraz dozę mroku, co jest łagodzone słodyczą i kwiatami. Bardzo kobiecy. Przyjemny, delikatny, trzyma się całkiem nieźle. Używam go dość często, bo poprawia mi humor. Momentami odrobinkę przypomina mi Aliena Muglera (przez wanilię i słodkość), ale to dwa zupełnie inne zapachy. Jednakże przez jaśmin i fioletowy, mroczny flakon, oraz to jak dobrze działają na moją wyobraźnię, postawiłabym je obok siebie na tej samej półeczce.

Ach, ten Anioł ma wiele twarzy. Kolejny twór Muglera który wywołuje u ludzi skrajne uczucia. Początek jest ostry i intensywny, jak gdyby ktoś zmieszał milion zapachów i usiłował ujarzmić je w butelce. Gdy pierwszy raz się nim psiknęłam, nie mogłam zrozumieć, dlaczego moja mama wychwala Angela. Potem zrozumiałam. Po około godzinie lub dwóch odgrywa się magia. Istna transformacja. Zapach dokonuje kompletnej przemiany. Robi się słodki, delikatny, eteryczny i niezwykle komfortowy. Im dłużej pozostaje na mojej skórze, tym piękniej pachnie. Na ubrania przylepia się na długie godziny - czuć go w szafie ponad tydzień. Na ciele też trzyma się całkiem nieźle. Czuję wtedy coś jakby delikatne kakao i coś cukierkowego - watę cukrową? Uwielbiam tą transformację i tajemniczość. Absolutnie odradzam używanie go w nadmiarze.

Statek kosmiczny Muglera mnie porwał. Ta nietypowa butelka, ten fioletowy kolor - pasują idealnie. Alien to pierwsze poważne perfumy, jakie było mi dane wypróbować i to one zapoczątkowały moją kosmiczną miłość do perfum. Zafascynowało mnie to, jak bardzo skrajne są opinie. Pewni ludzie go nienawidzą, pewni ludzie nie mogą bez niego żyć. Ja należę do tej drugiej grupy - kocham wszystkie twory Muglera i dzięki Alienowi odkryłam rozkosz perfum. Dla mnie to była miłość od pierwszego powąchania. Ten jaśmin i słodycz, troszkę orientu - wszystko elegancko skomponowane... Jest istnie uzależniający. Gdyby nie to, że lubię eksperymentować, nosiła bym tylko Aliena - nigdy mi się nie znudzi, uwielbiam go też czuć na innych kobietach. Przenosi mnie w inny świat, na inną planetę, gdzieś daleko poza naszym systemem słonecznym. Jestem od niego absolutnie uzależniona, nie mogę bez niego żyć, choć staram się nie przesadzać z jego ilością i od czasu do czasu go odstawiam - bo po przerwie doceniam go jeszcze bardziej, ha! Gdy idę ulicą i poczuję go od kogoś, nie mogę przestać się uśmiechać i niuchać - bo ciągnie za sobą taki urokliwy ogon, jak kometa spadająca prosto z nieba. Cały świat mógłby dla mnie pachnieć Alienem. <3

Magiczna, narkotyczna, lepka trucizna. Otwarcie jest dość brutalne i z początku mnie zniechęciło, ale po pół godziny z nadgarstków czuć magiczną, cudownie słodką wanilię okraszoną kokosem. Ta wanilia mnie oczarowała i otuliła, jest w niej coś takiego... Miękkiego i przytulnego. Od razu wiedziałam, że muszę je mieć. Koleżanki mi mówią, że pachnę ciasteczkowo, jak taka wanilia do ciasta i migdały. Zapach jest dość trwały i osobiście wolę go w trochę chłodniejsze dni. Dodam, że butelka bardzo piękna. Nie mogę się doczekać, kiedy spróbuję innych trucizn.