Jutta
Ulubione produkty
Chcę mieć
Uwielbiam
Używam
Nie dla mnie
Napisane opinie
Indyjski, bliskowschodni. Nie umiem wyodrębnić nawet jednej nutki, bo mój nos nie jest tak dobrze wyszkolony, żeby zmierzyć się z taką klasą. A Opium 2009 i tak nie umywa się do starego, dobrego Opium. Mam skojarzenia z kadzidełkami o zapachu opium, ale w wersji szlachetnej, stonowanej, dystyngowanej. Jest gęsty, nasycony, ciemny. Otacza ciepłem i bliskowschodnimi skojarzeniami z tańcem brzucha, brzękiem świecidełek, induską muzyką, inną kulturą.
Diablo trwały. Jeden psik i rozgrzane ciało powodują buchnięcie zapachu.
Troszkę chemiczne, ale naprawdę cytrusowe. Coś jak cytrynowo-lemonkowy, słodki sorbet. Po paru godzinach, co jakiś czas docierał do mnie kwaskowaty, cytruskowy zapach. Pewnie dobre na lato, o ile ktoś lubi takie klimaty.
Trwałość taka sobie. Przyjemne, chociaż rzeczywiście z klasykiem nie mają wspólnego nic. Totalnie.
To przykład perfum, o których śmiało można powiedzieć, że ich zapach jest przestrzenny. Na początku chemiczno-owocowe. Potem owoce wyparowują i zapach staje się powietrzny, przestrzenny, jak słodka, lekka, chłodna mgiełka. Kojarzy się wręcz mistycznie. Może to zasługa kadzidła? Na skórze jest średnio trwały, ale wyczuwalny przez wiele godzin. Na ubraniach - petarda. Ciuchy pachną mi słodkim wiatrem.
Nieco podobne do La Vie Est Belle, nieco do Pink Sugar. Puchate, waniliowe, słodkie, jak jakiś lekki deser, ale bez owoców: pianka z karmelem, cukrem pudrem i masą kremu. Coś w tym stylu. Poluję na okazję żeby kupić.
Ciekawy, ładny, chociaż do Angela zupełnie niepodobny, a przynajmniej mój twierdzi, że podobieństwa nie stwierdza. Na początku czuję sok fiołkowy, potem dochodzi trochę soczystej lipy, potem cukier puder a na koniec lekkie kadzidło. Przy czym kadzidło nie pojawia się zawsze, jedynie przy nadużyciu.
Jest taki nostalgiczny, jak jakiś wymierający gatunek fiołka na ruinach zamku. Zapach zupełnie nie mój :) Ale poznać się z nim było fajnie.
Soczysty, głęboki jaśmin. Zupełne jak kolor flakonika - tak go czuję. Jaśmin w słodkim płynie, bez najmniejszego miejsca na jakieś powietrze. Nostalgiczny, zamyślony, stęskniony, smutny. Stwarza dystans, ale kuszący by jednak podejść, chociaż podejść się boję. Kiedyś kupię jakiś maleńki flakonik.
Krnąbrny i przewrotny. Raz pachnie miękko, ciepło słodko: gęstą i zbitą gorącą czekoladą, liliami, miodkiem. Innym razem lodowato, spalonym cukrem, jakimś metalem i tą nieprzyjemną, stęchłą odmianą paczuli. A jak przedobrzę, to czuję ostrą miętę, jakby czekoladkę z nadzieniem miętowym. Nigdy nie wiem co mnie czeka, gdy go testuję.
Ogromnie popularny i często wyczuwalny. Przez tę popularność staje się dla mnie banalny, co jest oczywiście krzywdzące, bo ta kompozycja jest unikatowa. Ale nie kupię go. Zużyłam jedną próbkę a druga poczeka sobie w szufladce.
Ja także, jak Gold, wyczuwam dwufazowość Shalimara, jednak zamiast sklepu obuwniczego czuję buduar, a przynajmniej coś, co mi się z buduarem wydaje. Cytrusowy początek i od razu po nim miękkość buduarową, lekko waniliową i kadzidlaną. Tak mogła pachnieć przysposobiona matka Hurtle'a Duffield'a z Wiwisekcji. Mój schizofreniczny nos ma właściwie tylko te dwa skojarzenia.
Bardzo chciałam mieć Słonia. Kojarzył mi się z pewnością siebie. Podobno pachnie na mnie pięknie: maciejką w upalny wieczór i szarlotką z bitą śmietaną. Ale ja mam wrażenie, że maciejka wciska mi się do nosa a szarlotka zatyka mi gardło. Do tego ja w Słoniu czuję jeszcze masę suchych, pylistych przypraw, od których boli mnie głowa. Jakby Słoń wlazł w stragan z przyprawami jakiegoś Hindusa :)
To jest potężny, piękny zapach. Killer na miarę Angela i Kobako.
Kobiecy, intymny, domowy. Dużo wanilii i coś jakby daleeeki aromat pieczonego jabłka (no, ale ja mam schizofreniczny nos przecież:), trochę miodu i mleka oraz bobu tonka. Otulający bardzo.
Pierwsze wrażenie to kandyzowana pomarańczka z cukrem pudrem :) Plus kwiaty, chyba frezje. Ale dominują te cukrowo-owockowe nuty. Uwielbiam go w lecie, w upał (1 psik, żeby nie zamordować towarzystwa) bo ślicznie komponuje się z ciepłem i gorącą skórą. Jest radosny, jak lato i słodkie owoce, słodkie soki, gorące powietrze.
Faktycznie ma coś wspólnego i z Lolitą, i z Euphorią i z Angelem, tylko nie wiem co... Z Angela ma chyba paczulę z wanilią, z Lolity wetiwer, z Euphorii jakieś kwiaty i owoce.
Gdy go poznałam, poczułam Amor Amor z dodatkiem czegoś mrocznego i leśnego. Teraz Amor Amor jest mniej, za to czuję dużo czarnych porzeczek, takich soczystych i wilgotnych. Potem dochodzą kwiaty i coś pieprznego, ostrego. Czasem pojawi się nutka słodkiego kadzidła - cudowna, tylko szkoda, że tak rzadko. Częściej niestety zamiast kadzidła czuję kwiatowe mydełko, które akurat mnie nie pasuje, ale jest ładne i i tak go lubię.
Ogólnie jest to zapach delikatny i subtelny z nutką uwodzicielskiej zaczepności.
Falkon ma śliczny kolor - głęboki, nasycony.
Złagodzony Angel z dodatkiem lilii i miodu. Pyszny, zapierający dech. Miód jest w nim tak miło podany, że jak stawiam flakonik, aż mam wrażenie, że za chwilę usłyszę głuchy odgłos stawiania baryłki z miodem.
O ile Angel jest dla mnie za mocny, za wrzaskliwy i w ogóle ZA, to Lily jest poranny i miły, delikatny. Ale cały czas czuję, że to Angel.
Rzeczywiście w pierwszej chwili wydaje się staroświecki, ciężki, ciotkowaty i tak dalej. Bo ma już swoje lata. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Pachnie trochę jak Poison, ale z dodatkiem czegoś pierniczkowego, głębokiego, aksamitnego. Pasowałby mi na wieczorne, lekko eleganckie przyjęcie, ale nie za sztywne, bo dla kobiety pewnej siebie, kobiecej, chociaż nie bezwzględnej.
Ale to takie moje wyobrażenia tylko. :)
Jak skondensowany Amor Amor, tylko bez początkowych cierpkich i cytrusowych nut. Aż pysznie chropowaty od pralinkowych słodkości. Pod koniec czuję dużo tonki i trochę miłej wanilii. Bardzo fajny i udany. Może nawet bardziej go lubię niż klasyka?
Słodkie jak cukier w płynie albo jak kandyzowana wiśnia, z dodatkiem wanilii. Bardzo miły, puchaty, miękki i kobiecy zapach. Po jakimś czasie zaczynam czuć lekki dymek, ale bardzo przyjemny. Na koniec zostaje puchata wanilia, która niestety, wraz z powiększaniem się stażu mojej znajomości z Lolitą, czasem staje się mdła i gorzka, jak cukier wanilinowy. Ale to pewnie tylko sprawka mojego schizofrenicznego nosa, bo na samym początku znajomości z Lolitą tego nie było.
Buduarowy, starodawny, intymny, elegancki. Na początku jest nieco podobny do Shalimar (ta buduarowość to chyba jest) a potem robi się balsamiczno-słodki. Jest miękki i taki mazisty, bardzo intymny, kobiecy.
Drzewny, lekko dymny. Dystyngowany, uprzejmy, kulturalny. Tak może pachnieć dżentelmen w garniturku, płaszczu, w rękawiczkach... Ale nie tylko :) Wywołuje we mnie bardzo pozytywne wrażenia i chęć obcowania z pachnącą nim osobą.
Nie pachnie inwazyjnie, jedynie snuje się lekką smużką jak delikatny dymek.
Flakonik przecudowny, ciężki. Kawał szkła.
Piękności. Dopóki nie porównałam na nadgarstkach Cafe i Opium edp, myślałam, że są identyczne! Ale nie są, jednak oba są przepiękne.
Cafe jest chyba bardziej suche, trochę mniej słodkie, mniej pełne. Bardziej takie przejrzyste, transparentne (może dzięki rozmarynowi?), chociaż także intensywne. Orientalne, dalekowschodnie, intymne i zmysłowe. Aż mam ochotę leżeć pod baldachimem, prężyć się i pachnieć :)
Nie tak trwałe jak Opium, niestety.
Nazwa "Narcisse" jest chyba tylko symbolem, przydomkiem, bo z narcyzami zapach nie ma wiele wspólnego. Moje ogrodowe narcyzy pachną raczej delikatnie i "zielono".
Jest słodki jak kwaśny cukierek, jak lakier do włosów. Wierci w nosie, przedziera się aż do mózgu i uzależnia. Kwiatowy, esencjonalny, troszkę trąci proszkiem do prania, ale to dopiero dłuższy czas po użyciu. Nie przekonałam się do niego od razu, wręcz na początku mi się nie podobał. Potem uzależnił i rozkochał w sobie.
Buteleczka 30ml jest prześliczna, urocza i słodka. I starczy mi na długie lata.
Firma NANOSOFT nie odpowiada za treści wprowadzane przez użytkowników witryny Dolce.pl.
Firma NANOSOFT zastrzega sobie prawo do niepublikowania treści wprowadzanych przez użytkowników według własnych kryteriów.